Reklamy

Odkąd Barack Obama zawiesił broń w trwającej od dekad wojnie z narkotykami, różne formy depenalizacji i legalizacji trawki przetoczyły się przez Stany jak lawina. Uwolniona spod jarzma doglądającego ją Wielkiego Brata spora część Ameryki Południowej rozluźnia stopniowo krajowe prawa antynarkotykowe, a Kanada w zeszłym roku zalegalizowała rekreacyjne użytkowanie gandzi na całym swoim terytorium.

Poprzedzone zmianami w ustawach dotyczących marihuany medycznej, podobne procesy zachodzą aktualnie w szeregu europejskich państw i nawet Polska – w której wciąż nawet za małe ilości narkotyków na użytek własny można trafić do więzienia na 3 lata – na mapie prawodawstwa dotyczącego konopi indyjskiej zmieniła niedawno kolor na żółty, który oznacza substancję nielegalną, lecz niespecjalnie ściganą. I choć biorąc poprawkę na to, że jeszcze kilka lat temu w szeregu tych miejsc można było za niedopałek jointa trafić do kryminału i przegrać swoje dotychczasowe życie, wydawać by się mogło, że nie pozostaje nam nic innego jak świętować, to podobnie prędkie wolty zawsze niosą szereg zagrożeń. I nie piszę tu teraz o bardzo szybko anektowanym przez wielkie korporacje rynku marihuany czy systemowym wręcz blokowaniu na tym polu przedsiębiorców afro- i latynoamerykańskich, o czym często mówi Killer Mike i końcówka – bardzo średniego moim zdaniem – filmu Grass Is Greener. Nie mam również zamiaru zagłębiać się w nieco spiskową, acz bardzo realistyczną teorię tego, że trawka jest wprost idealną używką dla wiecznie przepracowanego, nadmiernie konsumującego i nieustannie pędzącego obywatela kapitalistycznego świata schyłku drugiej dekady XXI wieku, który przy wieczornym skręcie zapomina o nurtujących go problemach, ogląda sobie Netflixa nad koszykiem słodyczy z pobliskiego marketu i wstaje rano do roboty bez kaca. I na pewno też nie podejmę tematu medycznego zastosowania ziela, którego dobroczynne właściwości w walce z rosnącą listą chorób, schorzeń i innych niewydolności dopiero zaczynamy lepiej poznawać. Opowiem tu o sobie, człowieku, który z mniejszymi lub większymi przerwami trawkę pali od 23 lat, czyli dwie trzecie swojego życia, i pośród znajomych ma ogromną liczbę różnej maści stonerów.

Pierwszy raz trawkę zapaliłem w 1996 roku, do czego skłonił mnie proces dorastania na jednym z szarych, smutnych i nudnych warszawskich blokowisk schyłku zeszłego millenium, mało stabilna sytuacja rodzinna i… hip-hop. Miałem 12 lat, moja okolica i podstawówka zmagały się z szeregiem osiedlowych patologii, a ja słuchałem sobie Cypress Hill i kiedy pojawiła się okazja, żeby złapać macha konopi, której dobroczynne właściwości B-Real z Sen Dogiem wychwalali właściwie w każdym swoim numerze, nie wahałem się nawet sekundę. Stan, jaki osiągałem, wysysając kolejne chmury z wszędzie wówczas dostępnych szklanych fifek, spodobał mi się właściwie od razu, a że chwilę później Kaczy powiedział mi na pierwszej Moleście, że „blanty nie przeszkadzają w niczym”, to tak sobie palę od tych ponad dwóch dekad – z małymi przerwami – właściwie cały czas. I choć przez pierwszą dekadę mojego filtru z Marią święcie wierzyłem w słowa usłyszane na Ewenemencie i prawie każdy dzień rozpoczynałem buchem, to wraz z latami zacząłem zauważać, że wszystkie zalety, jakie posiada ów słodki dym, mają również wadliwy rewers. Dziś natomiast mogę z pełną odpowiedzialnością za to słowo powiedzieć, że od trawki jestem uzależniony. Psychicznie, nie fizycznie, bez głodu i szukania zamienników, ale jednak. I nawet jeśli z mojego doświadczenia wynika, że osoby, które swoją przygodę z gandzią rozpoczynają w wieku dorosłym, nieporównywalnie rzadziej mają podobne problemy, a na mój ambiwalentny stosunek do konopi ogromny wpływ ma to, że wypaliłem w swoim życiu mnóstwo skuna, który u schyłku zeszłego wieku był na polskich blokowiskach utożsamiany z trawką, a tak naprawdę był moczoną w heroinie, PCP czy… trutce na szczury bombą chemiczną zrzuconą na rodzime osiedla przez zorganizowaną przestępczość, to i tak zmiana w postrzeganiu marihuany, jaka właśnie ma miejsce na świecie, irytuje mnie co niemiara. Wszystko bowiem rozbija się o świadomość – i tak jak niejednokrotnie moimi tekstami starałem się „walczyć” o depenalizację posiadania małych ilości, tak teraz będę dyskutował z każdym, kto uważa, że powszechna legalizacja jest najlepszym krokiem, jaki może powziąć rozpadająca się na naszych oczach zachodnia cywilizacja.

Wieloletni argument przeciwników marihuany mówiący o tym, że trawka jest pierwszym krokiem do sięgnięcia po twarde narkotyki i finalnego lądowania na dworcu bądź w trumnie (swoją drogą to właśnie prawne zrównanie konopi z kokainą czy heroiną często prowadzi do sięgnięcia po twardsze specyfiki, bo dilerom weedu wszystko jedno, czym handlują, i czasem zaproponują swoim klientom coś ze swojego mocniejszego asortymentu), jest przecież równie demagogiczny i logicznie niespójny, jak ten wytaczany raz po raz przez entuzjastów gandzi, którzy powtarzają do znudzenia, że… alkohol jest legalny. I choć społeczne szkody, jakie przynoszą dostępne 24 godziny na dobę, procentowe – nomen omen – trunki sprzedawane w każdym kwartale najdalszych nawet zakątków Polski, w analitycznym rozrachunku są bardziej szkodliwe niż te, które niesie gandzia, to wciąż pobrzmiewa mi w uszach najmocniejsza racja oponentów legalizacji, czyli pytanie: dlaczego do tego bilansu zysków i strat mielibyśmy dokładać kolejną używkę?

Ziarno prawdy kryje się bowiem w powiedzeniu mojej żony, że marihuana jest wódką naszego pokolenia. Pośród moich znajomych – spomiędzy których większość popala bądź pali z mniejszą lub (częściej) większą regularnością – sporo jest takich, którzy robotę stracili przez swoje konopne przyzwyczajenia bądź miejsce pracy wybrali takie, by te dwie funkcje życiowe nie kolidowały. Jeszcze więcej jest jednak takich, których związki rozpadły się przez blanty, którzy ratując swoje miłosne relacje, zdecydowali się w końcu na terapię i którzy toczą boje ze swoimi partnerami bądź partnerkami o palony codziennie weed. O ile demotywacyjne działanie marihuany jest – nawet w tak dotkliwie pozbawionym dyskusji o narkotykach kraju jak Polska – powszechnie znane i przy skręcie niekiedy omawiane, to mało kto podnosi niestety temat wpływu gandzi na psychikę palących.

Dystans do świata, jaki się zyskuje, używając tegoż ziela, ma przecież ogromny wpływ na relacje z bliskimi, a eskapistyczne tendencje, jakie katalizuje większość używek, w przypadku trawki prowadzą często do sytuacji, w której osoba paląca z niepalącą emocjonalnie spotykają się bardzo rzadko i zazwyczaj na trzeźwo.

Jeszcze trudniejsza do omówienia jest natomiast kwestia wpływu marihuany na osoby zmagające się ze schizofrenią, różnej maści nerwicami czy wszędobylską obecnie chorobą naszych czasów, czyli depresją. Nie wspomni o tym oczywiście żaden trawkowy influencer, których po zmianach w amerykańskim ustawodawstwie pojawiło się na Instagramie w ostatnich kilku latach co niemiara. Nie zająknie się o tym właściwie nikt, kto prowadzi – jak najbardziej słuszną – batalię o depenalizację czy – o wiele już bardziej dyskusyjną – legalizację. I nie podejmie tego tematu żadne właściwie rodzime medium.

W kraju, w którym przeważająca część społeczeństwa w stosunku do narkotyków dzieli się na przeciwników-ignorantów (powtarzających najntisowe frazesy o strzykawkach i dworcach) i entuzjastów-ignorantów (którzy przyjmują przeróżne substancje, nie wiedząc, czym właściwie one są, a temat ten w kontekście marihuany jest bardzo szeroki, bo dawne podziały na sativę i indicę, samosiejkę i skuna są w dobie modyfikowanych genetycznie roślin i zakresu procentowego stężenia THC i CBD wzrastającego właściwie co roku o kilka procent, zupełnie nieaktualne), trudno znaleźć jakiekolwiek miejsce, w którym toczy się logiczna i niebinarna dyskusja o nielegalnych używkach. Kilka kanałów na Youtubie, szereg grup na Facebooku i Hyperreal to zdecydowanie zbyt ciasna agora dla rozmów o tematyce, która nawet jeśli nie dotyczy każdego, to każdy ma znajomego, sąsiada czy kumpla z pracy żywo zainteresowanego rzeczoną materią. I choć tekst ten jest dopiero zarysowaniem pola walki i również opiera się na szeregu generalizacji – bo znam wiele osób, którym „marihuana nie przeszkadza w niczym”, i choć niewiele jest w nim słów o wszystkich wspaniałych chwilach, które dała mi przez lata trawka, to być może stanie się on kolejnym przyczynkiem do dyskusji, której Polska potrzebuje od dekad i która wciąż się nie wydarzyła. Nawet „liberalna” prasa potrafi bowiem zamieszczać żywcem wyjęte z lat 90. alarmujące teksty o tym, że młodzież ćpa na imprezach (sic!), najbardziej bezkompromisowi artyści usuwają mi często z wywiadów fragmenty mówiące o narkotykach, a media głównego nurtu omijają temat szerokim łukiem lub szukają w nim zbędnej sensacji. W tym wszystkim nie chodzi jednak o to, czy jesteś za czy przeciw, tylko dlaczego jesteś za lub przeciw. O świadomość, która nad Wisłą wciąż – nawet w dobie Internetu – leży i kwiczy. A że w związku z tym kolejne pokolenia leżą i kwiczą po awanturach z bliskimi, bad tripach, zapaściach i często po macoszemu prowadzonych, robiących niekiedy większą krzywdę niż same narkotyki, różnej jakości odwykach, z mniejszą lub większą regularnością zamierzam trochę tu sobie na Poptownie o tym wszystkim popisać. Taki mam klimat. Bo choć nie raz (i nie dwa) z rzeczywistością po narkotykach przegrałem, to też po wielokroć wygrałem. Parafrazując więc to klasyczne społecznikowskie hasło, napiszę tylko na koniec: narkotyki – zażywasz – wiedz co, po co i jak.

WIĘCEJ